Komentarze (0)
Przenieśmy się wyobraźnią do 7 lutego 2014 roku, wtedy to właśnie dowiedziałam się... Dowiedzieliśmy się o Naszym małym zarodku.
Do tej pory byliśmy parą idealną... Była miłość, czułość, namiętność... Byliśmy MY!!!
Od dnia w którym się dowiedzieliśmy, wszystko zaczeło pooowoli się sypać. Narzeczony okazywał tylko obojętnąć, w stosunku do mnie, mojego samopoczucia, łącznie z rozwojem Naszego maleństwa.
Wizyty u lekarza (które ze wzgledu na moją chorobę były częste), wyglądały tak iż, przeważnie jechałam na nie z kimś innym niż z ojcem dziecka. A jeśli już pojechał to twierdził, że źle sie czuje na poczekalni pełnej kobiet ciężarnych, no i schodził do auta i tam spał. W tym czasie mnie stres zrzerał, a samotności WCALE nie pomagała.
Nie było też zwykłych ludzkich odruchów, typu: dotkniecie mojego (naszego) brzuszka, zapytanie się o to jak się czuję, przytulenie, trochę wsparcia. Bo mimo wszystko jednak kobieta potrzebuje wsparcia podczas ciąży.
I tak też minęło mi 36 tygodni w stanie błogosławionym!
W 37 tygodniu musiałam wstawić się na szpitalnym oddziale.
Oczywiście brak wsparcia z strony narzeczonego... Samotność... Stres... I ciężka walizka...
Obecność moich rodziców była ważna dla mnie, ale jednocześnie bardzo chciałam żeby On też był przy mnie w tych ważnych momentach, które przecież miały za chwilę zmienić nie tylko moje, ale też Jego życie, już nie odwracalnie.
A więc na oddziale skupiłam się tylko na sobie i maleństwie, które dotkliwie dawało o sobie znać. Nie mogłam się doczekać, aż Go już wkońcu zobaczę. No i przyszedł wreszcie czas... 37 + 7 ...!